Rita
Ja i Rita mamy w sumie 5 dzieci. Od jej domu do mojego jest 527 kilometrów. Spotykamy się więc z dwa razy do roku, ale jeśli towarzyszy nam jakże ukochane potomstwo, to zamiast spotkania towarzyskiego mamy z Ritą koncert życzeń. "Chcę jeść". "Nie będę jeść". "Nie taki makaron". "On mnie pobił". "Gdzie jest lemoniada?". "Siku". "Kiedy będzie jedzenie?". Mamy więc starą (bo już dwuletnią) tradycję zostawiania naszego ukochanego potomstwa naszym ukochanym małżonkom i wyjeżdżania na jedną noc. Żeby porozmawiać (co powinno być prawem matek).
Rita bosko gotuje i to uwielbia. Ja nie znoszę gotować, ale uwielbiam jeść. Trochę mi głupio, że na nasze spotkanie przywożę ze sobą np. ciasto i dwa pomidory z nadzieją, że jak będziemy głodne, to znajdziemy jakiś stary sad i najemy się jabłek. A ona (jak zawsze, czyli od dwóch lat) wyjmuje z auta kosze pełne smakołyków: wino, sery, warzywa, falafele, domowej roboty chleb, jakieś oliwy, przyprawy, w tym roku też owoce marakui - tak jakby po godzinach prowadziła sklep "Smaki świata".
Jem więc, jem namiętnie i poczucie winy wzrasta, że objadam Ritę, a także jej potomstwo, jej męża z tych delikatesów. Żeby więc uciszyć swoje poczucie winy, zrobiłam Ricie ekspresową sesję o zachodzie słońca (w przerwie między jedzeniem). Dziś w Gdańsku pada. Siedzę, patrzę na tamten zachód słońca, na radość, zamyślenie Rity i myślę, że fotografia ma moc.